sobota, 28 listopada 2015

Włóczęga w galopie

Pożalę się dziś, problem w sumie taki sam jak zawsze. 
Śnił mi się dziś raj. Wyglądał jak połączenie hmm  Valhalli i Woodstocku. Siedzieliśmy wszyscy ( ludzie ode mnie z wioski, z autobusu, z liceum, ze studiów i zewsząd ) o nic nikomu nie chodziło po prostu świętowaliśmy razem wszystkie niekończące się chwile, byli też ludzie z którymi nie wiedzieć czemu normalnie jestem zwaśniona, nikt już chyba nie wie o co poszło, tam nie było żadnych urazów i niedomówień wszyscy się kochaliśmy. Siedzieliśmy w wielkiej drewnianej karczmie, same stoły i ławki były już z wielkich pojedynczych bali zrobione, a ściany to chyba z drzew z największych, pff dużo większych niż rośną normalnie na świecie. Stoły oczywiście uginały się od picia i jedzenia, głównie widziałam owoce więc to przy okazji taki raj pod wegetarian :p Ci co chcieli pili piwo w wielkich metalowych pucharów, inni wcinali kawałki pomarańczy i rozmawiali. A i cały czas leciała muzyka, na ogół takie hiciory  jak u Szymona w Kultowej ostatnio, czyli Lady Punk, Piersi, Maanam itd. Poleciało też Flogging Molly i wtedy wszyscy wstali chwycili się pod ręce i biegnąc wokół stołów tańczyli machając nogami tak jak to można do FM ^^ To był jednak tylko sen, ale może po śmierci czeka na nas coś takiego, jest nadzieja… Czemu tak nie jest normalnie T_T Teraz słucham oczywiście Flogging i mam ciężki żal dupy, przepełnia mnie też ogromny smutek, że nie jest tak jak w moim śnie i chyba zaraz se strzelę w łeb gumką od gaci.
Teraz przechodzę do tematu głównego rozważań mych z ostatnich dni…( Zaczęłam to pisać we wtorek i chyba sobie troszkę wyśniłam to co bym chciała :P)
Jedyne o czym marze to odrobina spokoju. Galop psychiczny teraz wiecznie trwa, fizyczny też ostatnio. Jak to mówi staropolskie przysłowie jak się nie ma w głowie to trzeba mieć w nogach. Celebrować chwile chciałabym, ale nie chwile miedzy czymś, a czymś, i z czymś, tylko po prosty chwile, usiąść gdzieś bez celu, odetchnąć pełną piersią i się zrestartować, uspokoić myśli, niech na chwilę odfruną. Tym czasem jednak mój oddech nie jest ani pełny ani spokojny, a pełny spokoju to już wcale, jest on histerycznym półdechem, dreptam z nogi na nogę i dygocze w niepokoju. Kochany Św. Mikołaju przynieś mi w tym roku trochę wytchnienia. Staram się łapać chwile ostatnio choć czasu mam nie wiele, też zaczęłam chodzić z termosem i próbuje sobie robić małe pikniki, chociaż fizycznie staram się zatrzymać, skończyło się to tak, że rozlałam pół jogurtu dziś na miejskiej ławce, a potem polałam się herbatą, wczoraj z preclem wyszło mi trochę lepiej, ale nie wiele. A i jeszcze do złego autobusu wsiadłam, ktoś podbiegł wsiadł, więc ja też nie spojrzałam nawet na numer, myślałam że to ten właściwy, w sumie to nie myślałam :P Miałam 25% szansy aby trafić na odpowiedni, no ale nie udało się.
21 lat już tak góra i dół, Mount Everest i Rów Mariański, na zmianę 30 razy na minutę, wieczna ciężka życiowa rozkmina, ta katorżnik myślenia kolejny się znalazł. Nie powiem ma to swoje uroki wszystko, ale trochę się już zmęczyłam, jest to czasem zabawne nawet, dużo się wywija rzeczy niekonwencjonalnych  można się pośmiać z czegoś potem, ale ogólnie coraz częściej traci to u mnie zdrowy wymiar, nie mogę zwalać wszystkiego na pms. Kiedyś chodziłam wycofana jak teraz mój brat, nikomu się nie zwierzałam, starałam się zachowywać normalnie i nie przysparzać nikomu kłopotów, dusiłam w sobie wszystko i stałam z boku. Dziś jest tego za dużo i przestaję się hamować, jest mi głupio bo nie chce tyle wybuchać i robić fermentu wokół siebie, bo czemu niby i jakim prawem mam niszczyć spokój innych - niepokoić ich swoimi problemami i napadami agresji. Może ta jesień, aż tak na mnie podziałała, wiosną się włóczyłam, zdarzało mi się jeździć z wierszami w ręce od pętli do pętli i obserwować świat, wtedy miałam nadzwyczaj pełną głowę, ale jednak trochę mniej pełną jeszcze , lato było radosne, a moja energia i myśli pozytywne przecież, a na jesień chuj to strzelił. Do wszystkiego wiecznie dorabiam sobie teorie, nic nie może po prostu być, z niczego mogę zrobić rzecz największą. Postanowiłam więc sprawdzić czy serio coś nie gra czy wymyślam. Lubię być w drodze, szósty rok spędzam na niej no po 5 godzin dziennie 5 razy w tygodniu i snuje się jak prawdziwy lump coraz więcej, ale chodzi mi przede wszystkim o taką włóczęgę hmm metafizyczną :p Tak taka właśnie wokół tego świata. Typ 4w5 w końcu.  Jakieś porównanie może, czuję się jak taki wolny elektron, który sobie krąży i krąży wokół tego wszystkiego na najdalszej orbicie, ale oddziaływanie pewnych sił nigdy nie pozwoli mi się do tego zbliżyć i w tym uczestniczyć, ani też na dobre się odciąć. Tak mi się wydaję, że ja dla wszystkich to po prostu jestem i nic poza tym, jestem stoję na uboczu, czasami jest ze mną śmiesznie, czasami nikt nie wie o co mi chodzi, czasami jak ktoś ma problem to mi się zwierzy i taka jest moja rola, głębszych relacji, ani jakiejś większej integracji nie ma, może nawet i bym chciała, ale mnie się tak nie traktuję, z Indygo ostatnio jest wybitnie zacnie, mamy te same problemy, ale w ogólnym rozrachunku to raczej jest trochę cienko z innymi . Teraz trochę zmienię temat. Dziwna, inna, sama. Byłam dobrą koleżanka z którą można o wszystkim pogadać, ale z którą jest też czasem problem bo nie rozumie o co chodzi w życiu. Byłam buka która woli książki gdy byłam w dołku i jednocześnie na szczycie socjopatii, byłam nawet wiksonem gdy byłam na fali. Przez trzy lata byłam nawet w związku, ale chyba nikt nie traktował tego poważnie, szok wszystkich i niedowierzanie było ogromne, ona, ona się do tego nie nadaje, jakby mnie nie dotyczyły takie sprawy, miałam też ciche i jakieś takie trochę no wiadomo jakie osoby w klasach- przyjebane,  ja czasami też taka chodzę, ale nie zawsze i raczej mimo wszystko byłam lubiana( mówię teraz głównie o ludziach z gimnazjum) i nawet trochę się angażowałam w różne rzeczy wtedy i wychodziłam, ale to ja wszystkich najbardziej zdziwiłam. Strasznie się irytowałam wtedy tym faktem u innych no ok w końcu, a że ja to od razu oczy jak pięciozłotówki, a co niby ze mną było nie tak, nie rozumiałam. Nie  o to mi dziś chodzi, ale dokończę już ten temat, jak już nawet kogoś uświadomiłam o tym przez tamte trzy lata to dziś i tak tego nie pamięta, czas płynie, życie ewoluuje, tylko ja jestem niezmienna taka sama. Pojechałam dzisiaj się umówić do lekarza, a w drodze powrotnej miałam wstąpić do liceum bo po drodze i spytać się o matury. O ironio na przystanku spotkałam koleżankę z klasy licealnej, której nie widziałam od 3 lat, tak ja nazwę bo należała do tych w porywach 5 osób na 30 z którymi miałam jakiś kontakt, z nią trzymałam się całkiem, całkiem nawet, była trochę głupiutka i nieogarnięta, ale bardzo fajna, opowiadała mi o swoich „romansach” o tym jak to ktoś do niej napisał, albo o tym jak to się z kimś całowała na imprezie i to takie jej romanse były, zupełnie jak moje teraz, wcale nie przyszłościowe i naiwne. Z nauką też tak sobie jej szło, ale mniejsza. Spotkałam ja dziś okazało się że skończyła już jakieś studium, a teraz pracuje i zaocznie studiuje i ma faceta, jechała do pracy akurat, zdziwiłam się, ale też ucieszyłam się, dobrze jej życzę jak wszystkim z resztą. Spytała mnie co u mnie, a ja na to- Nic nowego. Stałam przed nią w tych samych glanach co 6 lat temu tylko trochę  bardziej podartych i rzeczywiście nie skłamałam. Ona pojechała dalej do pracy, a ja wysiadłam pod tą samą szkołą co wysiadłabym 6-3 lat temu, nadal w tym samym miejscu,  co prawda tam szłam tylko się czegoś dowiedzieć, a na zajęcia jechałam do innej, ale co to za różnica. W niedziele było to samo spotkałam się z koleżanką z klasy gimnazjalnej potłumaczyć jej matmę, skończyła jakąś szkołę, a teraz robi liceum zaocznie i chce podejść do matury, ma piękną córkę, swój dom i dzięki Bogu, ułożyło jej się życie szczęśliwie raczej,  opowiedziała mi trochę o tym co u niej, a co u Ciebie? – Po staremu ;) Nie chodzi mi już o to co one mają fizycznie( facet, dom, praca) chodzi też o jakąś taką już wewnętrzną życiową ogładę, którą czuć. Może jednak te przymioty które wcześniej wymieniłam w tym pomagają, ale przecież  nie wyczaruje sobie niczego i się nie zmuszę. Czy naprawdę tylko o to chodzi? Próbowałam tak kiedyś i jakoś nie do końca to czułam, rzucało mna nadal. Taki już mój los chyba i przeznaczenie, wydawało mi się zawsze, ze chciałabym założyć rodzinę, ale w sumie nie jestem o tym przekonana w 100%, nie wiem czy się nadaje do tego, karierze i nauce też poświęcić się chyba nie chce, pieniądze nie są celem mego życia  gdyby mogły to dla mnie mogą nie istnieć, a na nauce to się skupić nie mogę już :p Jak jest ktoś mądry to może mi wskazać drogę, bo w końcu coś robić muszę i już usłyszałam od kilku osób i sama tak twierdzę, że musze ukierunkować swoją energie, trzeba mieć jakiś cel. Propozycja 1 od Zl- Zaangażuj się w pomoc ludziom i światu, walcz o prawa! Propozycja 2 od mojego skina- Przełam się i wyrwij kogoś, musisz, ja będę Cię wspierał!  Sama muszę coś wymyślić, chociaż, znaczy aż i to ogromne pasje znaleźć. Pojebany człowiek i tyle.
A teraz Edward usprawiedliwi moje obżarstwo ostatnie :p
„ A mieliśmy już w nogach od tego czasu tych paręnaście kilometrów, a w głowie jak zawsze parę tysięcy głodnych myśli, a w brzuchu wielką dziurę przepastnej, za czymś bliżej niewiadomym, tęsknoty. Nikt tu nikogo nie będzie oszukiwał i nic tu się nie da oszukać: to wszystko woła jeść. Tako i jedliśmy. Jedliśmy,  aż miło”

Biorę się więc do roboty, jutro nagroda, a kaprysy zostawmy dla Klarysy!   

1 komentarz:

  1. Biedna Klarysa! To musi być strasznie obciążona istota!

    Sted by nas zrozumiał i chyba tylko on. Chętnie bym z nim pojadła.

    Ech rety rety. I znów stara ciotka się aktywizuje, choć o jej ogrodzie nikt nie pamięta albo pamięta biernie. Ale tematyka ciężka taka, że nie mogę się nie wypowiedzieć, ostatni raz!

    Przezabawne. W "Postaw na milion" ludziska dziś miały pytanie o to, co wg CBOS-u odpowiedzieli ankietowani na temat życia po śmierci. Możliwe odpowiedzi: nic, inne wcielenie, coś ale nie wiadomo co, niebo/czyściec/piekło. I oto pojawia się kolejny wariant: po śmierci będzie Woodstock! :D

    O naszych problemach mówił nijaki Victor Frankl, jak się wczoraj dowiedziałam. Wiesz, co to jest? "Niemożność ogarnięcia nadsensu". Ot co!

    Widzę też, że Ciebie również napadła przeszłość. To nieprawdopodobne! Mam tak samo i dokładnie te same rozkminy. Też byłam w starej szkole. Też spotkałam kumpla z dawnych lat - ożenił się, ma dom. No jakie jajca. Rozumiem Cię bardzo dobrze. Ty się porównujesz do elektronu, ja mam inną metaforę, ale generalnie efekt ten sam. Ja się czuję, jak towarzysz podróży. Wiesz, ciągle gdzieś jadę, mam wrażenie, że bez celu, w jakimś pociągu. I czasem ktoś do niego wsiada, niekiedy nawet do jednego przedziału (jak np. Herman czy Marek). Innym razem stoimy na stacji, bo mamy jakąś przerwę w życiu. I stoją dwa pociągi, na sąsiednich peronach. Widzimy się nawzajem przez okno i w ten sposób, nieznaczny, ale jednak, jakoś ze sobą jesteśmy. A potem każdy pociąg rusza w swoją stronę. Ostatecznie siedzę w moim zasranym przedziale sama. I jadę nie wiem, dokąd. Ale - czy my tak naprawdę, NAPRAWDĘ chcemy, by ktoś się przysiadł na zawsze?
    Również dobija mnie to, jak wszystko się zmienia. Mijają lata i w życiach ludzi widać namacalne zmiany. Rodziny, domy, prace i właśnie - przede wszystkim brak niepokojów. U mnie guzik. Skończone studia i zaczęty doktorat to chyba nie jest dużo, o czym tu mówić. Poza tym nie zmienia się nic. Miejsce zamieszkania, relacje z ludźmi (ewentualnie szlag je trafia), a ja też mam te same ciuchy w kwiaty i dziurawe glany.
    Hmmm... Dlaczego my się tak długo szukałyśmy?! Cieszę się, że piszesz tu - możemy poznać myśli, które trudno wypowiedzieć. I że spotkałyśmy się w "raju" latem też się cieszę. Zastanawiam się, jak to będzie - bo na razie chyba siedzimy w jednym przedziale, trzęsąc się z zimna i nie wiedząc, dokąd jedziemy. Ciekawe, czy nasza wspólna podróż będzie długa, czy będzie dobra i czy do czegoś ostatecznie doprowadzi.
    Znów jutro będziemy smucić się starannie, będziemy szaleć nienagannie. Byle, cholera, dotrzeć do tej polany...

    OdpowiedzUsuń